Pałac w Wojnowicach wpisany do rejestru zabytków

- Co to oznacza w praktyce i dlaczego dopiero teraz, po prawie trzynastu latach od zakupienia pałacu ta procedura została zrealizowana?
- Zacząć trzeba od tego, że nie zakupiłem żadnego pałacu, tylko "nieruchomość poszpitalną". Nie muszę chyba wspominać, że aby widzieć w niej pałac, trzeba było mieć niemałą wyobraźnię. Park bowiem bardziej kojarzył się z dżunglą, no, może na skraju wysypiska gruzu i śmieci. Budynek natomiast, goszcząc przez 56 lat różnych użytkowników, na skutek niezliczonych adaptacji, przeróbek, zakładania różnych instalacji oraz zaniedbań, jak również i stojąc przez dwa lata pusty, też swój dawny pałacowy charakter zatracił. Zresztą, także w świadomości społecznej żaden pałac w Wojnowicach nie istniał. Naturalnie, fakt, iż kompleks nie był wpisany do rejestru zabytków, nie oznacza wcale, że można było robić w nim, co się chciało. Podlegał bowiem pod nadzór Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Katowicach i większość robót, jak również pomysłów, trzeba było z nim uzgadniać. Oznacza to, że wszelkie uciążliwości związane z posiadaniem zabytkowego obiektu i tak nas dotyczyły, lecz nie miał on formalnego statusu zabytku. Przykładowo, gdy dziesięć lat temu wystąpiłem o zgodę na dobudowanie od strony zachodniej sali o powierzchni 300 mkw. (tak zaprojektowanej, że trudno byłoby się zorientować, że coś zostało dobudowane), ówczesny wojewódzki konserwator gotów był wyrazić zgodę, ale wyłącznie dla wersji supernowoczesnej, tj. wykonanej wyłącznie ze szkła i metalu. Taka "szklarnia", nie dość że najdroższa na etapie inwestycji i najbardziej uciążliwa w eksploatacji, nie podobała mi się i... sala nie powstała. Nie wiem, jak dziś potraktowałby sprawę nowy, trzeci już od tego czasu, wojewódzki konserwator zabytków, bo przepisy i wytyczne w tym względzie, zawarte w ustawie o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami z 23 lipca 2003 roku raczej się nie zmieniły. Myślę jednak, że sprawa bardziej zależała od osobistego gustu urzędnika niż od zapisów w ustawach, bo przy jakiejś okazji (nie będąc już na tym stanowisku) ów pan powiedział mi, że właściwie to mógł się zgodzić...
- A z czym na co dzień wiąże się fakt, iż obiekt jest oficjalnie uznany za zabytek?
- Wszystko, jak to w życiu, ma swoje plusy i minusy. Plusem jest na pewno pewien prestiż, jaki obiekt osiąga będąc uznanym zabytkiem, dobrem dziedzictwa narodowego, w dodatku - jak to jest wydrukowane na specjalnej tabliczce - chronionym prawem. Taki wpis jest również furtką do występowania i ubiegania się o fundusze czy dotacje z gminy, ze Starostwa Powiatowego, od Marszałka Województwa, z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz z programów unijnych czy nawet Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska. Naturalnie, do otrzymania środków droga daleka, ale bez wpisu do rejestru zabytków jest to absolutnie wykluczone, zaś z wpisem przynajmniej można próbować. I tu kończą się plusy. Dalej ustawa nakłada na właściciela same obowiązki. Zamiar prowadzenia prac remontowych czy budowlanych przy takim obiekcie, umieszczanie na nim tablic, urządzeń technicznych, reklam, jak również zmiana przeznaczenia lub sposobu korzystania z niego - w tych wszystkich przypadkach właściciel ma obowiązek wystąpić do wojewódzkiego konserwatora zabytków o zgodę. A przy tym pozwolenie konserwatorskie nie zwalnia od obowiązku uzyskania normalnego pozwolenia na budowę albo zgłoszenia do starostwa. Na szczęście te funkcje, które już są w pałacu realizowane, tj.: Dom Przyjęć, muzea i część mieszkalna oraz stan obiektu sprzed wpisu do rejestru zabytków, nie wymagają już żadnych dodatkowych zezwoleń. W przypadku jednak kolejnych robót, wojewódzki konserwator może wydać zalecenia co do zakresu dopuszczalnych zmian, jakie mogą być wprowadzone, a przede wszystkim określić sposób wykonywania prac, aby przebiegały zgodnie ze sztuką konserwatorską, a użyte materiały i technologie stosowane przez wykonawcę spełniały kryteria jakości i trwałości, jak również by prowadzone prace nie niszczyły pierwotnej substancji zabytkowej. Właściciel obiektu wpisanego do rejestru ma ponadto obowiązek zawiadomić konserwatora o zagrożeniu czy uszkodzeniu zabytku. O ile w przypadku budynku pałacu zmiany następują niezbyt często, to już w odniesieniu do parku problem jest większy. W nim bowiem, jak dowiodło tego ostatnie kilka lat, ciągle coś się dzieje. Szczególnie dał nam się we znaki rok 2015, w którym nawałnica i trąba powietrzna zniszczyły w sumie pięć drzew, w tym jeden dwustuletni dąb. Teraz, kiedy park jest już obiektem zabytkowym, zamiast zabrać się za uporządkowanie terenu, trzeba by wystąpić do wojewódzkiego konserwatora z zapytaniem, co robić, bo to nie jest oczywiste. Znany jest mi przypadek pałacyku, przy którym rósł wiekowy dąb, zżerany przez kolonię owadów (zapewne był to jelonek dębosz), które bytują w starych dębach. Można było próbować ratować drzewo, ale owad też jest pod ochroną, więc nie wolno było go truć. Dąb w końcu przewrócił się, ale i uprzątnąć go nie wolno, bo chroniony owad straciłby siedlisko. To przykład ekstremalny, ale nawet zwykłe obcinanie posuszu i zbędnych konarów, czyli "prześwietlanie" drzew musi być wykonywane przez osoby posiadające odpowiednie kwalifikacje i doświadczenie, czyli stosowny papier, a to zawsze podnosi cenę usługi.
- Skąd wyszła inicjatywa, by obiekt został wpisany do rejestru zabytków?
- Zacząć trzeba od tego, że w całej gminie Krzanowice, do której należą Wojnowice, było dotychczas zaledwie osiem obiektów wpisanych do rejestru zabytków, z czego pięć to obiekty sakralne, dwa stanowiska archeologiczne i drewniany spichlerz (dla porównania, w sąsiedniej gminie Krzyżanowice - 33, w gminie Pietrowice Wlk. - 26, zaś w Raciborzu - 44). To bardzo niewiele jak na okolicę o tak bogatej historii. Wojnowicki pałac jest jedynym takim obiektem w całej gminie, jak również jedynym pałacem w całym powiecie, który jest w rękach prywatnych, żyje i jest udostępniany do zwiedzania. Inicjatywa wyszła zatem ode mnie, ale scenariusz nie musiał być akurat właśnie taki. Wojewódzki konserwator zabytków może z urzędu (nawet wbrew woli właściciela) wszcząć taką procedurę i z tego, co wiem, takie działania są podejmowane. Analizują obiekty po kolei i prędzej czy później doszliby i do wojnowickiego pałacu. Zaprosiłem ich więc sam. Wiosną ubiegłego roku przyjechali urzędnicy z Katowic, dokonali szczegółowych oględzin pałacu i parku, następnie porównali to z posiadanymi u siebie materiałami, sporządzili stosowną dokumentację i w końcu podjęli decyzję. Nie ukrywam, że będę próbował dzięki temu zdobyć fundusze np. na rewitalizację parku, który, choć już dawno uporządkowany i zadbany, wciąż wymaga specjalistycznych zabiegów, które poprawią jego kondycję. To są kosztowne roboty, choćby w związku z faktem, iż w parku rośnie ponad 400 drzew. W samym budynku też jest kilka tematów, które dobrze byłoby wesprzeć środkami zewnętrznymi.
- Jak zatem ocenia pan praktykę i przepisy ochrony konserwatorskiej w Polsce?
- To bardzo dobrze, że istnieje zinstytucjonalizowana ochrona zabytków, bo nie dość że mamy ich w Polsce (w porównaniu np. z Niemcami, Austrią czy nawet Czechami) nie za wiele, to jeszcze nie wszędzie cieszą się opieką, na jaką zasługują. Wielu ludzi po prostu nie czuje tego ducha czasu zaklętego w starych murach i nie rozumie, co to takiego dziedzictwo kultury narodowej. Dodatkowo po II wojnie światowej "nakręcanie" przez władze uprzedzeń klasowych powodowało, że obiekty zabytkowe (czyli, jak to się wtedy mówiło, po krwiopijcach i burżujach) traktowano instrumentalnie. Ile to PGR-owskich obór, magazynów czy warsztatów urządzono wtedy w pałacach przy dawnych majątkach, a były również przypadki, że obiekty najwyższej klasy i nadające się do odnowienia po prostu wysadzano w powietrze albo rozbierano. Zanim Ministerstwo Kultury w Warszawie zorientowało się, "na wniosek lokalnej instancji partyjnej" górnicy wysadzili "mały Wersal", czyli pałac Donnersmarcków w Świerklańcu, a parę lat później zburzono pałac w Reptach Śl. Taka była polityka. Również i Racibórz nie oparł się jej skutkom, bo w pierwszych latach powojennych rozebrano sporo nadających się do wyremontowania zabytkowych kamienic celem pozyskania cegły potrzebnej do odbudowy stolicy. Do tego jeszcze trzeba doliczyć niezliczoną ilość obiektów, które zniszczyli bezmyślni wandale i złomiarze. Lata siedemdziesiąte też nie były przyjazne zabytkom, przynajmniej na "Ziemiach Odzyskanych". A to wysadzono wieżę widokową na Śnieżniku (Kaiser-Wilhelm-Turm), bo była w nie najlepszym stanie technicznym, a to rozebrano ocalałą po pożarze wojennej część raciborskiego dworca kolejowego z 1847 roku, zaś w Wojnowicach przygotowywano się do dobudowania III piętra budynku szpitala i zrobienia z niego "nowoczesnego" klocka. Na szczęście koncepcja nie doczekała się realizacji, natomiast w Raciborzu udało się "unowocześnić" w ten sposób kilka pięknych kamienic, np. przy ulicy Kolejowej, podwyższając je i zastępując okazałe fasady z gzymsami i rzeźbami szarym "kracputzem"... Wydawałoby się, że w III Rzeczypospolitej sytuacja radykalnie się zmieni. Niestety, mimo na pozór restrykcyjnych przepisów, na naszych oczach zniknęło, a co gorsza nadal znika, wiele zabytków, zaś winni karygodnych zaniedbań czasem dostają tylko symboliczną grzywnę. Coś się jednak w tej materii powoli zmienia. Znany jest przypadek wyburzenia bez zezwolenia w 2014 roku zabytku architektury przemysłowej na skalę europejską, budynku XIX-wiecznej przędzalni w Mysłakowicach, za co właściciel otrzymał karę dwóch lat pozbawienia wolności (ale w zawieszeniu na pięć lat), 80 tys. zł grzywny i 50 tys. zł nawiązki. To już jest coś, choć jeśli pozyskany grunt jest bardzo atrakcyjny i można go sprzedać np. pod market, to taka kara, na oko duża, nie będzie w stanie zadziałać odstraszająco. Poza tym jedna jaskółka wiosny nie czyni. Dobrze będzie dopiero wtedy, gdy społeczeństwo osiągnie taki poziom samoświadomości, że ochrona obiektów zabytkowych będzie dla każdego oczywistością. Do tego czasu wiele jeszcze będzie "przypadkowych", niewyjaśnionych podpaleń czy "katastrof budowlanych", dokonanych w istocie dla pozyskania parceli czy wyłudzenia odszkodowania...
- Czy w takim razie należałoby pana zdaniem zaostrzyć przepisy w tym względzie ?
- Zaostrzyć na pewno już nie, ale konsekwentnie je stosować. Jeśli ktoś z założenia popełnia na zabytku czyn ewidentnie przestępczy, i to wyłącznie z chęci zysku, to kara pozbawienia wolności powinna być bezwarunkowa. Wtedy miałaby moc odstraszania. Natomiast jeśli chodzi o wymogi konserwatorskie, to ustawianie zbyt wysoko poprzeczki, szczególnie przy obiektach z tej nie najwyższej półki, nie służy dobrze sprawie. Wiadomo przecież, że najczęstszą przeszkodą przy wypełnianiu konserwatorskich procedur są pieniądze. Dla zabytków wszystko jest radykalnie droższe: projekty, materiały, wykonawstwo, nadzór budowlany. Dochodzi więc do sytuacji, że gdyby ktoś chciał coś zrobić fachowo, ale własnymi siłami, z wykorzystaniem normalnych materiałów i powszechnie stosowanych technologii, to mu nie wolno, a jak nic nie zrobi i budowla się rozpadnie, to sprawa przyschnie. To samo dotyczy planowanych funkcji. Inwestor, który chciałby uratować walący się pałac i urządzić w jego wnętrzach np. dyskotekę, zapewne takiej zgody nie dostanie i pewnego dnia obiekt faktycznie przestanie istnieć. Podobnie, nie otrzymałby zgody od konserwatora ktoś, kto chciałby zainwestować w XIX-wieczny pałac i otworzyć w nim np. salony bajkowe dla dzieci, ale wymyślił sobie, że z zewnątrz pałac musi być pomalowany na różowo. A chyba lepszy byłby różowy pałac w dobrym stanie technicznym niż ruina (zresztą, nie wiemy, jaką funkcję przeznaczyliby pałacowi dawni właściciele i ich następcy, gdyby nie było nacjonalizacji. Historia zna przecież przypadki zamienienia zamków przez właścicieli np. na manufaktury porcelany czy przytułki. Czy ktoś by im w tym przeszkadzał? Poza tym, zarówno wiedza, jak i poglądy nt. tego, jak wyglądały w okresie swej świetności poszczególne obiekty, zmienia się. Przykładowo, nie wyobrażamy sobie antycznych rzeźb inaczej jak tylko lśniące bielą surowego marmuru, natomiast naprawdę były pokrywane kolorowymi pigmentami). Taki brak elastyczności przypomina nieco sytuację starej panny, która marzy o zamążpójściu, ale wyłącznie za księcia z bajki. Ten jakoś nie zgłasza się i w końcu ona woli uschnąć w swym staropanieństwie niż związać się z kimś zwyczajnym... Myślę więc, że gdyby wymagania konserwatorskie w niektórych przypadkach nieco poluzować, pewnie wyszłoby to wielu zabytkom na zdrowie.
- A nie myśli pan, że w dzisiejszym, pełnym problemów i w szalonym tempie pędzącym do przodu świecie rozczulanie się nad zabytkowymi budowlami to trochę przeżytek?
- Wcale tak nie uważam, zresztą nie jestem w tym poglądzie odosobniony. Już Norwid powiedział, że "kto chce mierzyć drogę przyszłą, musi wiedzieć skąd się wyszło". Świat faktycznie pędzi do przodu, ale jednocześnie wyciąga na wierzch i pokazuje wszystko, co ma najlepszego do pokazania: tradycje, dzieła sztuki i rzemiosła, piękne miejsca oraz oczywiście zabytki. W ten sposób nie tylko dowartościowuje się, ale i ściąga turystów, którzy są zadowoleni, bo zobaczyli coś ciekawego, a obiekty mają szansę na przeżycie. Nie musimy więc niczego nowego wymyślać, róbmy to samo...
- Dziękuję za rozmowę.
Ten piękny pałac zachwyca w każdym calu. Ile razy tu się człowiek zjawia, tyle razy może zauważyć coś nowego, innego, coś, co przykuwa uwagę i pozwala na sobie zawiesić oko.... Kto i czym się zachwyci? Tę opinię zostawiam w rękach widza.
Komentarze (0)
Komentarze pod tym artykułem zostały zablokowane.