Sprawa ta ciąży dotąd nad Tworkowem i każdemu, kto o niej myśli
Mój Boże, sprawa ta ciąży dotąd nad Tworkowem i każdemu, kto o niej myśli, przysparza żałości w sercu - pisał Ludwik Bielaczek. - Mieszkańcy Tworkowa, którzy pamiętają tamten dzień, wspominają. iż nad Tworkowem zapanowała okropna ciemność i zerwała się burza, a w chwili egzekucji nad wsią niebo było czerwone - wzmiankuje Andrzej Affa, autor monografii wsi.
Zwariowane pomysły miejscowych panów
- Istnieje w Raciborzu pewien cmentarz położony dość daleko od śródmieścia, zaniedbany już i na wpół zapomniany. Ciemne cyprysy i wiecznie zielone rododendrony podkreślają obraz opuszczenia. Zające i sarny są jedynymi żywymi istotami, które odwiedzają tutaj zmarłych podczas zimy, wygrzebując trawę wyrosłą na ich grobach. Jest to cmentarz „wanielicki”. Na wspaniałych marmurowych nagrobkach widnieją nazwiska wybitnych osobistości Raciborza i okolicy - pisał tworkowski pisarz, Ludwik Bielaczek, w książce wspomnieniowej pt. Ze studni zapomnienia (PAX, 1957).
- Na próżno szukalibyśmy tu jednak nazwiska człowieka, który ongiś należał do kręgu najwybitniejszych osobistości powiatu raciborskiego, człowieka, który się chełpił utrzymywaniem stosunków z samym ministrem lotnictwa w Berlinie - doktora Alberta Bisterera, ostatniego dyrektora Tworkowa [dóbr zamkowy]. Spoczywa w nieznanym grobie - pisze Bielaczek. Bisterer zmarł 3 października 1942 roku w szpitalu w Boguminie na cukrzycę. Odprowadziła go na cmentarz cała załoga zamku oraz hrabia, który wrócił z frontu i został już w swoich dobrach.
- Albert Bisterer naraził gminę Tworków na daleko większe straty niż aresztowany burmistrz pan Randler. Objąwszy po nim rządy jeszcze przed swym dojściem do władzy dyrektorskiej, kazał wybudować nad stromym urwiskiem gmińskiego piaśnika nikomu niepotrzebny „HJ-Heim” - dom dla młodzieży hitlerowskiej. Prócz tego kazał doprowadzić do niego około trzystu metrów brukowanej drogi przez cały piaśnik. Był człowiekiem czupurnym, który uporczywie forował i realizował swoje życzenia i cele. Po dawnym „HJ-Heimie” śladu dziś nie pozostało; ludność Tworkowa zemściła się na tym obiekcie. Lecz brukowana droga przez piaśnik nadal jeszcze istnieje i świadczy o zwariowanych pomysłach byłych panów - pisze Bielaczek.
Mój Boże, sprawa ta ciąży dotąd nad Tworkowem
- W tym samym dniu, w którym zmarł doktor Albert Bisterer, miała miejsce w Tworkowie jeszcze inna okropna scena. Powieszono młodego Polaka, który był tu na robotach przymusowych. Mój Boże, sprawa ta ciąży dotąd nad Tworkowem i każdemu, kto o niej myśli, przysparza żałości w sercu. Nikt chłopca tego nie znał bliżej - opisuje zdarzenie Bielaczek. Poniżej obszerny fragment książki Ze studni zapomnienia dotyczący wydarzeń z 1942.
Miał ci ów biedak może ze dwadzieścia lat, chodził do kościoła zawsze ubrany w szary letni płaszcz. Nie wolno mu było wprawdzie chodzić na nabożeństwa niemieckie, ponieważ wedle ustawy musiał ksiądz proboszcz odprawiać raz na miesiąc osobne nabożeństwa „nur für Polen”. A że jej nie nosił - cóż za karygodne niedbalstwo! Niedbalstwa tego dopuścili się jego gospodarze, a raczej gospodynie stara i młoda, którym przydzielono pomocnika na miejsce ściągniętego na wojnę gospodarza, żeby mogły dalej prowadzić swą piekarnię. Istnieje nawet „straszne” podejrzenie, że gospodynie owe nie stosowały się wcale do zarządzenia, wedle którego Polakowi nie wolno było zasiadać z gospodarzami do wspólnego stołu. No cóż, przestępcy prawa!
Młodzian miał więc szczęście, bo jak widać trafił do dobrych ludzi. Był jednak do tego stopnia nierozsądny, że zakochał się w dziewczynie wiejskiej, obywatelce niemieckiej. Związek nie miał pozostać bez skutków. Cóż - dowiedział się o tej sprawie Ortsgruppenleiter, który kazał chłopca natychmiast aresztować za „wegen Rassenschade”. No, bo przecież każdy naród musi dbać o czystość rasy, „tuplowanie” miał dbać o to „naród panów”.
Jan Szczepaniak - tak brzmiało ponoć nazwisko tego pomocnika piekarskiego - powędrował do więzienia i sprawa ucichła. Jednak po kilku tygodniach - właśnie owego pamiętnego dnia czwartego października - gruchnęła po wsi straszna wieść…
Na skrzyżowaniu ulic Głównej i Świętego Jana stały trzy kobiety, załamując ręce z rozpaczy.
- Mój Boże, tako gańbo, taki wstyd dla całej wsi! - lamentowała Frau Kabot. - Prawie w naszej wsi musi się to dziać!
- Toć, bo ty jeno o ta hera stoisz, a czy ci nie żol młodego życio, takiego fajnego synka, który tak haniebnie musi zginąć? Za taką zwyczajną, ludzką rzecz? A cóż to takiego, że synek się zalibował w jednej z naszych? Czyż my nie som wszyscy Polocy? - mówiła drżącym ze wzruszenia głosem starsza już kobieta, zwana Frau Panic.
- Tssst! - syknęła na nią trzecia, Frau Kowalik. - Czy chcesz nas wszystkich zgubić? Czy mamy skuli ciebie iść do harestu do raciborskiego Zuchthausu jak ten Polok? Nie wiesz, że gestapo mo swoje uszy i oczy wszędzie?
- Tut, tut!
Kobiety odskoczyły w bok, zaskoczone przejazdem kolumny aut osobowych.
- Ale czemu te auta tak pomału jadą? - dziwią się kobiety. - Istny orszak pogrzebowy… Co to?
Pierwszy wóz jest napchany policjantami w zielonych uniformach, a w drugim wozie, mój Boże, to on, to on!
Jan Szczepaniak siedział między dwoma sędziami w czarnych „talarach”. Na przednim siedzeniu tkwili także dwaj „szupocy” w zielonych uniformach. Przejechał jeszcze i trzeci wóz pełen policjantów jako tylna straż - a za nimi znów jedno auto jakby próżne, a jednak niepróżne: stała na nim trumna, czarna trumna. Za trumną zaś - mój Boże, czy kto widział taką rzecz, żeby żywemu jeszcze człowiekowi już towarzyszył pogrzebowy orszak?
Był to orszak wygnańców zatrudnionych na robotach przymusowych, których zegnano z całego powiatu, żeby się stali świadkami śmierci swego rodaka i żeby się dowiedzieli, jak strasznie karze Trzecia Rzesza każdego, kto się odważy naruszyć jej święte prawa. Było ich z dwa sta może - szli szykiem wojskowym, nie patrzyli ni w lewo, ni w prawo. W twarzach ich jakby z kamienia wykutych płonęły tylko oczy, straszne oczy! Nie były to płomienie przyjaźni, o nie!
Orszak przejechał przez całą wieś i skierował się za dworem stromą drogą polną w dół ku niewielkiej łące, gdzie stała szeroko rozgałęziona wierzba. Tutaj wszystko przystanęło.
Pod wierzbą była już ustawiona prowizoryczna estrada: dwa „drzewiane” kozły, a na nich położona zwykła bocznica wozowa. Nad estradą wisiał uwięziony u gałęzi powróz; powróz ten służył przedtem kowalowi do trzymania niespokojnych koni, a teraz miał służyć jako narzędzie zbrodni.
Młodzieńca wyciągnięto na estradę, którą musieli otoczyć półkolem jego rodacy. Główny sędzia raz jeszcze odczytał wyrok, potem zwrócił się do komendanta policji ze słowami:
- Moja służba jest skończona, panie komendancie. Wasza się zaczyna. Proszę wykonać wyrok!
Jakby odcień litości zadrżał w jego słowach. Kto wie, czy i on nie miał syna prawie w tym samym wieku co ten oto młody człowiek, którego mocą perfidnego prawa skazać musiał na śmierć?
Skazany przyjął wyrok z sinobladą twarzą, ale spokojnie.
Po ostatnich słowach sędziego odezwał się nieoczekiwanie szyderczym głosem komendant: - Co, my? My mamy wykonać wyrok? O, nie, panie sędzio. Nie mogę na to pozwolić, aby ktokolwiek z naszego narodu babrał się takim ścierwem. Są na to inni ludzie! Hej, ty tam z tym długim wąsem, chodź no tu!
Lecz wąsaty mężczyzna, na którego wskazał ręką policjant, ani drgnął.
- Przyjdziesz ty?! - zawołał jeszcze raz surowiej komendant i skierował lufę swego pistoletu w stronę mężczyzny. A ten teraz dopiero zrozumiał, o co chodzi. Przyskoczył pośpiesznie. Któż by nie zrozumiał takiej mowy?
- Nie patrz tak na mnie - zaśmiał się złowieszczo komendant, gdy spojrzał w przerażone oczy wąsala. - Pomożesz temu twojemu rodakowi przenieść się na drugi świat - rozkazał - zrozumiano? A ty oto też! - chwycił jednego z młodzików za ramię i pchnął go w stronę wąsala. - Ale szybko, przyłóżcie mu ten fajny kragiel, chcemy widzieć, czy mu będzie pasował - drwił.
Już wisiał u szyi skazanego stryczek, zawieszony rękami jego własnych braci-rodaków…
- Odmaszerować! - ryknął wreszcie komendant do mężczyzn stojących na estradzie obok skazanego.
Odskoczyli w bok. Komendant rozpędził się, kopnął w deskę. Kozły się przewróciły i ciało zwisło w próżni. Kilka konwulsyjnych drgań i koniec. Rozkazano Polakom raz jeszcze przejść obok powieszonego rodaka. Potem wrzucono ciało do trumny i zawieziono na cmentarz, gdzie w kącie pod murem czekał otwarty grób…
Z daleka przyglądali się tej strasznej egzekucji mieszkańcy Tworkowa. Wszystkich odpędzono i starego ojca skazanego, który przyjechał z Cieszyńskiego Śląska, żeby się pożegnać ze swym synem. Na drugi dzień przyjechały dwie siostry młodzieńca i złożyły z płaczem wieniec na jego grobie.
Nieznane są jego ostatnie słowa, jest jednak nadzieja, że zmarł jako katolik, pojednany z Bogiem - z tym Bogiem, do świątyni którego przecież uczęszczał co niedziela wbrew zakazowi.
Po egzekucji wyszło na jaw, co rzeczywiście zaszło. Chłopcu proponowano w więzieniu, żeby został Niemcem i podpisał Volkslistę, a kara będzie mu darowana. Propozycji tej jednak więzień stanowczo się sprzeciwił, twierdząc, że jest Polakiem. Potem zaś stało się to, co wprawiło katów jego we wściekłość…
Jak to, co to? Jest przecież dopiero rok 1942 i gwiazda Adolfa stoi jeszcze dość wysoko, a taki młody hardy Polak mówi im prosto w twarz: - Ja umrę, ale Hitler zginie i zginie Trzecia Rzesza, a Polska żyć będzie!
Tym odezwaniem się sam zdecydował o swoim losie. Tak strasznej obrazy majestatu hitlerowskiego bożka nie mogli mu wybaczyć! U dziewczyny, narzeczonej skazanego, przerwano ciążę na rozkaz władz, podczas gdy w innych wypadkach za stosowanie tego rodzaju zabiegów czekały każdego surowe kary więzienia.
Porównajcie: tam wielmoża skrzywdził dziewczynę, folgując swoim lubieżnym kaprysom, tutaj młodzieniec zapłonął do dziewczyny szczerą miłością i był gotów się z nią ożenić. Nie pozwolono mu na to jedynie dlatego, że był Polakiem.
Zapanowała okropna ciemność Na tworkowskim cmentarzu do dziś znajduje się grób ofiary nazistowskich prześladowań, tyle, że Jan Szczepaniak, a Bruno Rak. Historię opisuje również w swojej monografii Tworkowa Andrzej Affa.
U gospodarza Malcharka przy ul. Krzyżanowskiej pracował Tadeusz Czopek, a w stolarni u stolarza Seidla pracował jego brat Józef Czopek. Natomiast ich kolega, Bruno Rak vel Jan Szczepaniak, został zatrudniony u miejscowego właściciela piekarni przy ul. Głównej – Niemca, Emila Stuchłego. Tam pracując zakochał się w niemieckiej dziewczynie Teresie Kobliczek, która również pracowała w tejże piekarni. (...) Bruno Rak został wydany władzom niemieckim przez pracującego w tym czasie w tworkowskiej szkole nauczyciela Alfreda Badurę, który piastował funkcję pierwszego sekretarza partii (NSDAP). W dniu stracenia, tj. 09.10.1942, Bruno Rak został jeszcze przewieziony na niemiecki komisariat policji do Raciborza, a następnie po powrocie do Tworkowa od razu został przewieziony na miejsce stracenia – pod wiekową wierzbę rosnącą nieopodal zamku.
Wszyscy Polacy pracujący w Tworkowie, jak również z okolicznych wsi, musieli brać udział w egzekucji. Na miejscu czekała już furmanka z trumną. Pętlę na szyję musiał założyć Rakowi jego kolega, który pracował u rodziny Barzan. Po 10 minutach po egzekucji ciało Bruna Raka zostało zdjęte oraz złożone do trumny i przewiezione furmanką eskortowaną przez policję niemiecką wzdłuż ulicy Zamkowej w kierunku cmentarza. (...) Mieszkańcy Tworkowa, którzy pamiętają tamten dzień, wspominają. iż nad Tworkowem zapanowała okropna ciemność i zerwała się burza, a w chwili egzekucji nad wsią niebo było czerwone. Egzekucja została wykonana pod nieobecność hrabiego Saurma-Jeltsch, który w tym czasie przebywał w Wiedniu w jednej ze swych posiadłości, a ponieważ wierzba, na której powieszono Raka sąsiadowała z zamkiem, toteż hrabia po przyjeździe do Tworkowa, nakazał od razu ścięcie owego drzewa.
Komentarze (0)
Dodaj komentarz