Majstrowa młotem wywija
Gdy w 1977 roku Gertruda z Zabełkowa wydawała się za Jana Sochę z Bieńkowic, wiedziała, że wiąże się z kowalem, ale nie wiedziała jeszcze, że również z jego kuźnią. Wkrótce przyszło jej klepać razem z mężem lemiesze, giąć żelazne pręty i grzać je przy kowalskim piecu.
- Trzeba było pomagać, nie było wyjścia – wspomina pani Gertruda. – Wtedy nie było maszyn tak jak dzisiaj. A przy klepaniu lemiesza potrzebny jest pomocnik kowalski. Wtedy Gertruda łapała się za młot, by pomagać mężowi. Z czasem polubiła kowalski fach, nauczyła się ciąć na nożycach, giąć elementy, szlifować, wykrawać, grzać przy ogniu. – Żelazo lekkie nie jest, dlatego najtrudniej jest dźwigać zrobione już bramy czy inne elementy – wyznaje pani Gertruda, stukając młotkiem w okucie kominka. – A taki element trzeba kilka razy przerzucić, zanim będzie gotowy. Wtedy nie tylko w kuźni była robota, trzeba też było zrobić swoje w domu i na polu. Dzisiaj pani Gertruda więcej czasu poświęca wnuczce niż kuźni Teraz w rodzinnej kuźni razem z mężem od pięciu lat majstruje 27-letni syn Robert – dziewiąte pokolenie Sochów przy kowalskim kowadle i piecu.
Nad warsztatem Sochów wisi tablica, upamiętniająca 7 pokoleń Sochów – majstrów kowalskich. Z powstaniem kuźni wiąże się też romantyczna legenda, sięgająca roku 1683, Jana Sobieskiego, odsieczy wiedeńskiej i husarii. Jan Socha zna jej szczegóły na pamięć. – 24 sierpnia 1683 roku 27 tysięcy husarii, podążających na odsiecz Wiednia pod wodzą Jana Sobieskiego, rozłożyło się obozem pomiędzy Raciborzem, Bojanowem i Wojnowicami. Wśród nich był młody kowal Janek Socha spod Krakowa, wraz z ojcem. Janek w czasie popasu poszedł oglądać okolicę. Spodobały mu się Bieńkowice nad Cyną, a szczególnie jedna mieszkająca tam panna. Obiecał jej, że jak już pokona Turków i Tatarów i żywy wróci spod Wiednia, to się z nią ożeni. Janek szczęśliwie wojnę przeżył i dotrzymał obietnicy, danej pannie z Bieńkowic. Wrócił i w roku 1665 założył warsztat kowalski. Przechodził on potem z ojca na syna. Na tego syna, który kowalstwem się najbardziej interesował. I tak warsztat przechodził z Janka na Andreasa, z Andreasa na Franza, z Franza na Urbana, z Urbana na Antona, z Antona na Johanna, z Johanna na Alojza, z Alojza na Jana a z Jana na Roberta.
Gertruda i Jan Sochowie nie kryją zadowolenia z faktu, że syn Robert zajął się kowalstwem. –Jest komu kuźnię zostawić – ciszy się Jan, który dla upamiętnienia swoich przodków założył prywatne muzeum kowalstwa. – Największe w Polsce – chwali się. Stare pługi, miechy, kowadła i inne kowalskie sprzęty przyjeżdżają podglądać ludzie z Polski i zza granicy. Jan wtedy opowiada im historię założenia kuźni.
W rodzinie Sochów z kowalstwem do czynienia mają niemal wszyscy. Kilkanaście metrów od kuźni Jana własny warsztat otworzył jego brat Wilibald. A córka Karina, na codzień pracująca w raciborskim urzędzie, jeździ czasami z ojcem na pokazy. Ostatnio kuli razem w Zakopanem. – Od małego przyglądała się robocie. Kiedyś spróbowała i polubiła bicie młotem w gorący materiał na kowadle – cieszy się Jan. Żona natomiast jeździ z nim do skansenu w Chorzowie, gdzie w starej kuźni prezentują, jak w dawnych czasach pracowali kowale. – No dziwią się, że kobieta młotem w kowadło bije – śmieje się Gertruda.
Dawne kuźnie, w których podkuwano konie, klepano lemiesze i używano miecha kowalskiego, odeszły już do lamusa. – Jakby na konie czekać, to by człowiek nie miał z czego żyć – śmieje się majstrowa Gertruda. - Dzisiaj przyszłość to kowalstwo artystyczne. Dlatego Jan Socha zastąpił tablicę Warsztat kowalsko – ślusarski, odziedziczoną po ojcu na nową - Mistrz Kowalstwa Artystycznego.
Jolanta Reisch
Komentarze (0)
Aby dodać komentarz musisz być zalogowany