Pojechałem do Warszawy tylko po kebsa z TikToka. Wróciłem z kacem mięsnym i nową wiarą w życie

To nie była spontaniczna decyzja. To była misja. Mam na imię Michał i mam problem – jestem uzależniony od kebabów. Ale nie tych z rozmrożoną bułą i mięsem, które smakuje jak wspomnienie po kurczaku. Mówię o takich prawdziwych, z pazurem, z serem ciągnącym się jak telenowela brazylijska i mięsem soczystym jak sceny z „365 dni”. I tak, siedzę sporo na TikToku. I jak algorytm mi wypluł trzy miejsca w Warszawie, które ludzie pokazują z taką ekscytacją, jakby właśnie przeżyli objawienie, to wiedziałem – jadę. Tendur, Efes i Sapko – trzech bossów ulicznej kuchni, o których mówi cała gastro sekcja internetu. Musiałem ich skonfrontować na własne kubki smakowe.
Przed wyjazdem wrzuciłem w Google „najlepsze kebaby w Warszawie”, bo chciałem być przygotowany jak student na sesji. I trafiłem na slinkacieknie.pl – stronę, która wyglądała jak świątynia gastro iluminacji. Nie jakaś tam lista z ocenami w stylu „4,5 gwiazdki, bo był ciepły i miły pan przy ladzie”, tylko konkretne, ślinotokowe opisy, od których burczało mi w brzuchu jak na maturze z matmy. Przeklikałem się przez cały ranking i uświadomiłem sobie, że ludzie naprawdę robią wyprawy na kebaby jak na koncert ulubionego zespołu. No więc tak – spakowałem plecak, telefon, powerbank i pusty żołądek. Wsiadłem w pociąg i ruszyłem do stolicy. Cel? Przetestować świętą trójcę TikTokowych kebabów.
Tendur: chrupkość wszechświata i cebula, która zrobiła mi dzień
Zacząłem od Tendura, bo był najbliżej stacji. I dobrze, bo jakbym miał się dalej toczyć, to padłbym z głodu. Zamówiłem klasyka z serem i sosem mieszanym – bo tak radzili TikTokowi prorocy. I co? Buła jak z bajki – chrupiąca, ale nie raniąca podniebienia jak papier ścierny. Mięso? Nie suche, nie tłuste – jakby kucharz przeszedł szkolenie u samego Boga kebabów. Ser? O matko. Tego się nie da opisać, to trzeba przeżyć. Nawet cebula była jakby… bardziej cebulowa. Czułem się, jakbym pierwszy raz w życiu naprawdę zrozumiał, czym jest kebab. Słowo daję, spojrzałem w oczy temu daniu i powiedziałem: „Dziękuję, że jesteś”.
Efes i Sapko: wielka bitwa legend i mięso, które pisze poezję
Drugiego dnia poszedłem na Efes. Kolejka jak za PRL-em po pomarańcze, ale czułem, że warto. I było warto. Kebs był ogromny – wyglądał jakby można było nim kogoś ogłuszyć. Sos czosnkowy to było arcydzieło – nie za mocny, nie za słaby, idealny do pierwszej randki, jeśli nie planujesz całować. Mięso dobrze doprawione, pieczone na prawdziwym ogniu, nie na jakimś elektrycznym smutku. A potem przyszedł czas na Sapko – miejsce-legenda. I powiem tak: jeśli Efes to koncert rockowy, to Sapko to operowy finał. Sos tahini z granatem zrobił mi rewolucję w duszy. To nie był kebab. To był manifest. Manifest dobrze zrobionego żarcia, które szanuje Twój czas, pieniądze i podniebienie.
Podsumowując – nie żałuję ani jednego kęsa, ani jednego kilometra. Wróciłem do domu grubszy o trzy kilo i bogatszy o trzy gastro wspomnienia, które będę opowiadać wnukom. TikTok może i ma swoje za uszami, ale w kwestii kebabów? Zrobił robotę. A jeśli Ty też jesteś na etapie życia, że chcesz jeść dobrze, a nie byle jak – zajrzyj na slinkacieknie.pl. Tam wiedzą, co dobre. Ja już wiem. I nie zamierzam wracać do mrożonej pity z sosem jak z pasty do zębów.
Komentarze (0)
Komentarze pod tym artykułem zostały zablokowane.