Nad prezydentem Raciborza wisi groźba referendum. Czy jest realna?

Prezydent Dariusz Polowy już trzeci rok z rzędu nie otrzymał od Rady Miasta wotum zaufania, a w tym roku także absolutorium z wykonania budżetu, ale referendum w sprawie jego odwołania wydaje się dziś mało prawdopodobne.
Już od 2020 r., czyli głosowania nad wotum zaufania za 2019 r., radni mają możliwość uruchomienia procedury referendalnej bez zabiegania o to wśród mieszkańców. Jak dotąd jednak nikt poważnie o tym nie myślał, nie licząc zeszłorocznego wezwania Bogusława Siwaka. Występujący często na forum samorządu ekolog entuzjasta wezwał w zeszłym roku Dariusza Polowego do dymisji, a Radę Miasta do przeprowadzenia referendum. I choć Siwak powołał się na ponad 860 podpisów mieszańców, to nikt rękawicy nie podjął, bo sprawa nie jest łatwa. Niejedno referendum okazało się nieważne z powodu śladowej frekwencji. Ci, którzy mieli tracić funkcje, przekuwali to potem na swój sukces.
Najbliżej referendum Racibórz był w 2016 r. Chodziło wtedy o odwołanie Mirosława Lenka. Grupa inicjatywna pod wodzą Dariusza Ronina (mąż radnej Anny Ronin popierającej dziś prezydenta Polowego) zebrała 4867 podpisów, ale komisarz wyborczy dopatrzył się nieprawidłowości, odrzucając wniosek referendalny. Inicjatorzy złożyli co prawda skargę do sądu administracyjnego, ale do głosowania nie doprowadzili. W 2018 r. wyborcy wybrali nowego prezydenta.
Obecna, pięcioletnia kadencja dobiega końca. Wybory mają się odbyć jesienią przyszłego roku, ale niewykluczone, że PiS przesunie je na wiosnę 2023 r.
Przeprowadzenie referendum to nie tylko czynności formalne związane z jego ogłoszeniem i przeprowadzeniem, ale przede wszystkim zabiegi o frekwencję, które spoczęłyby na inicjatorach, czyli tych, którzy mogliby odnieść polityczną korzyść. W Radzie Miasta to kluby Razem dla Raciborza z liderem M. Lenkiem oraz Radni Niezależni Michała Fity, dziś w koalicji, ale poza nią z inną optyką na losy raciborskiego samorządu. Obydwa kluby nie są teraz w stanie powiedzieć wyborcom, kto zamiast Polowego powinien zasiąść przy Batorego, a takie pytanie na pewno by się pojawiło.
Trudno zakładać, że zwolennicy prezydenta byliby w tej kampanii bierni. Są aktywni w komentarzach na lokalnych portalach, gdzie byłby umacniany przekaz o dobrym prezydencie i hamulcowych z Rady Miasta.
Mówiąc wprost - w obecnej sytuacji nie ma siły, która mogłaby poruszyć wyborców, a konkretnie skłonić ich do pójścia do urn. Kampania sporo kosztuje, tak samo jak koszt samego referendum, co było źle odebrane przez mieszkańców. Nawet ostatnie zapowiedzi prezesa Tadeusza Wojnara, niedawnego triumfatora wyborów w Nowoczesnej, chcącego wrócić do polityki, koncentrują się wokół wyborów, a nie referendum. Bo wybory to naturalny czas na walkę - moment, w którym wyborcy skupiają uwagę. Widać to właśnie po elekcji w spółdzielni. Wynik odbił się szerokim echem, szkodząc wizerunkowi prezydenta.
Referendum byłoby ważne, jeżeli do urn pójdzie co najmniej 3/5 głosujących spośród tych, którzy uczestniczyli w wyborach 2018 r. i większość zagłosuje za odwołaniem prezydenta. W Raciborzu należałoby przekonać do głosowania 10 750 osób. Prezydent straciłby urząd, jeśli za jego odwołaniem zagłosowałoby ponad 5375 wyborców.
Komentarze (0)
Dodaj komentarz