Reklama

Najnowsze wiadomości

Sport6 sierpnia 200810:28

Patryk na Mont Blanc

Patryk na Mont Blanc - Serwis informacyjny z Raciborza - naszraciborz.pl
0
Reklama

26-letni Patryk Zabrzewski z Krzanowic zdobył z kolegami Mont Blanc, najwyższy szczyt Europy. Przeczytaj pasjonującą relację z wyprawy.

Patryk Zabrzewski pochodzi z Krzanowic. Tu mieszkają jego rodzice. On sam ukończył niedawno budownictwo na Politechnice Śląskiej i dziś pracuje w gliwickiej firmie Martifer. Miał już wprawę w zdobywaniu szczytów Tatr polskich i słowackich. Teraz przyszedł czas na koronę Europy.

Mont Blanc – relacja z wyprawy 4-12 lipca 2008 roku

Od kiedy zacząłem chodzić po górach, a było to już dawno temu, było we mnie coś, co zawsze mnie do nich ciągnęło. Nie da się tego opisać. Mój Dziadek mówił: - że gdziekolwiek by się nie stanęło w górach, widok z każdego innego miejsca jest inny, niepowtarzalny.

Pomysł wejścia na najwyższy szczyt Europy pojawił się na początku studiów. Mój przyjaciel Piotr wysłał mi wiadomość, żeby może tak za dwa, trzy lata wdrapać się na Blanca. Wtedy pomyślałem sobie, że jest to szalony pomysł. Potem razem z Piotrkiem i Jackiem poszliśmy na całodniową wycieczkę po Gorcach. Idąc z Turbacza na Gorc (mowa o najwyższych wzniesieniach Gorców) doszliśmy do jednej z najstarszych Kapliczek i tam na papierze złożyliśmy pisemną obietnicę, że za dwa lata wejdziemy na najwyższy szczyt Europy. I dwa lata później rzeczywiście mój Przyjaciel Piotrek wszedł na Blanca (było to rok temu). Mnie natomiast, pomimo szczerych chęci, nie udało się wtedy pojechać. Postanowiłem jednak, że kiedyś tam wejdę.

Piotrkowi udało się wejść. Pogoda dopisała w 100%. Jak pokazywał potem zdjęcia, to nie mogłem się napatrzeć. I tak mijał rok, kiedy to mój drugi Kolega ze studiów Krzysiek (jeszcze bardziej szalony niż ja – rok temu był na Kamczatce, na rowerze w Chorwacji, na Alasce, a w tym roku postanowił pojechać do Portugalii na rowerze a potem do Indii – już samolotem) zadzwonił do mnie i mówi, że jest ekipa, która wybiera się do Chamonix z zamiarem wejścia na Mont Blanc i żebym oddzwonił jak najszybciej. Skontaktowałem się z chłopakami. Wtedy Piotrek wspomniał: zrób wszystko żeby pojechać! Bez jakiegoś większego zastanawiania zacząłem działać. Sprzęt już miałem w większości skompletowany. Nie mniej jednak musiałem się zaopatrzyć jeszcze w pewne rzeczy. Na bieżąco dogadywałem pewne sprawy z chłopakami. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Załatwiłem sprawę w pracy urlop i teraz już można było tylko czekać na wyjazd.

Nadeszła godzina 0. Tata zawiózł mnie do Rybnika, gdzie razem z chłopakami Piotrkiem, Krzyśkiem i Adamem ruszyliśmy w trasę. Plan był prosty przez Niemcy, zahaczając Szwajcarię do Francji – Chamonix. Tam jechaliśmy około 14-15 godzin. Było to trochę męczące. W jedną stronę jakieś 1500 km. Ale jak już wjechaliśmy na autostradę, to jazda samochodem stała się naprawdę przyjemna.

Do Chamonix dojechaliśmy pod wieczór w sobotę 5 lipca. Następnego dnia pojechaliśmy zwiedzić miasto. Mnóstwo sklepów, w których można było kupić wszystko m.in. specjalności kuchni francuskiej: sery, salami, no i oczywiście nie mogło zabraknąć francuskiego wina. Standardowo zdjęcie pod pomnikiem pierwszych zdobywców Mont Blanc. I z powrotem na biwak. W sumie na biwaku przenocowaliśmy 3 razy. Wrażenie ogólne bardzo pozytywne. W porównywaniu z cenami noclegów w schronisku czy na campingu, u nas w Polsce to naprawdę nie zapłaciliśmy dużo (6 euro za nocleg – w tym ciepła woda). Jedynym minusem jaki zapamiętałem, to to, że z właścicielką campingu ni w ząb ni w oko nie mogliśmy się dogadać w żadnym innym języku. Francuzi podobno „niechętnie  mówią w innym języku niż swoim ojczystym". Coś w tym jest… Pogoda przez pierwsze dni nie sprzyjała. Raz to padał deszcz, potem pojawiało się słońce. Cały czas śledziliśmy prognozy. Na bieżąco dostawaliśmy informacje na temat pogody od naszych bliskich z Polski. Ogólnie nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Dobra pogoda była spodziewana jedynie na środek tygodnia, środę i czwartek. Nie zastanawiając się zbyt długo, w poniedziałek rano wyruszyliśmy. Najpierw zepsuła się kolejka linowa w Les Husches, potem zastała nas ulewa. Prognozy na resztę dnia nie były optymistyczne. Zachmurzenie duże i opady na dodatek. Nie czekając na naprawę kolejki wyruszyliśmy dalej. Wsiedliśmy w auto i z miejsca, gdzie nocowaliśmy wyruszyliśmy do La Fayet. Tam tramwajem (Tramway du Mont Blanc) wyjechaliśmy na wysokość 2372 m n.p.m. pomimo nienajlepszej pogody. Decyzja musiała być jedna. Jeżeli nie wyjechalibyśmy teraz, szanse wejścia byłyby bardzo małe.

Pierwszy dzień nie zaczął się dobrze i nie wydawało się że się coś zmieni. W padającym na przemian deszczu ze śniegiem i silnym wietrze dotarliśmy do schronu Des Rognes (2768 m.n.p.m). tam wszyscy posililiśmy się i wyszliśmy wyżej. Plan był taki: jeżeli warunki nie będą sprzyjały, to wracamy do schronu. Następnym naszym przystankiem miało być schronisko Tete Rousse (3167 m.n.p.m.), gdzie ostatecznie dotarliśmy. Wtedy też pogoda zaczęła się  poprawiać. Pod wieczór przejaśniło się. Zaczęliśmy się okopywać, gdzie następnie rozbiliśmy namiot. Pod schroniskiem spędziliśmy nasz pierwszy nocleg.

Następnego dnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy do góry. Wspomnę tutaj, że droga którą szliśmy to droga klasyczna, prowadząca granią Goutera na szczyt o tej samej nazwie Don De Gouter, następnie na szczyt Mont Blanc. Można też podejść od strony włoskiej przez lodowiec na Don De Goutera i potem już tak samo. Tego dnia czekała nas chyba najtrudniejsza wspinaczka - takie miałem przynajmniej wrażenie. Przed sobą mieliśmy kuluar „spadających kamieni” popularnie zwany „The Rolling Stones”. Dlaczego tak? Często zdarzają się lawiny kamienne, powodowane siłami natury, bądź też przez samego człowieka. Czego potem też moi Koledzy byli świadkami. Receptą na bezpieczne przejście tego miejsca jest pójście o w miarę wczesnej porze, gdy wszystko jest jeszcze zmrożone. Tak też uczyniliśmy. Ten odcinek według mnie był też najtrudniejszy technicznie. Bez podstawowego sprzętu - raków, uprzęży, karabinków, lonży i czekana ani rusz! Znajdują się tam bowiem tzw. ferraty, popularne zwłaszcza w włoskich Dolomitach.

Ktoś zapyta co to? Linka stalowa z obydwu końców przytwierdzona do skały, do której wpina się podchodząc bądź też schodząc. W miarę szybko i sprawnie pokonaliśmy ten odcinek. Doszliśmy do schroniska Don de Gouter. Na ten dzień jednak to już było wszystko. Schronisko ogólnie bardzo zatłoczone i muszę przyznać, że nie do końca też mile będę go wspominał. Z takich niuansów to to np. że za litr wrzątku trzeba było zapłacić 4 euro. Nie byłoby to takie złe, gdyby nie to, że mając swój własny palnik i menaszki nie można było ich w ogóle użyć ponieważ był zakaz. Nie mniej jednak najbardziej żenujące było to, że nie można było zarezerwować sobie miejsca noclegowego w schronisku. Niestety trzeba tutaj powiedzieć, że Francuzi „komercjalizują Blanca”.  Jest „układ” pomiędzy „gronem przewodników” a schroniskami, bo wtedy, gdy my byliśmy całe schronisko było pełne i miejsca były zarezerwowane. Żadna osoba „z zewnątrz” nie miała możliwości wynajęcia sobie noclegu. Ciekawe dlaczego? Krótko mówiąc wszystkie miejsca były zarezerwowane przez osoby, które wychodziły w góry z przewodnikami. Nie miałeś przewodnika = nie śpisz w schronisku. Niestety tak było.

Wspomnę tutaj tylko tyle że wejście z przewodnikiem (biorąc pod uwagę 3-dniowe przygotowanie i wejście na szczyt) kosztuje około 1400 euro. Inną rzeczą było to, że nie można było koło schroniska rozbić namiotu. „Poza drzwiami schroniska” zakaz ten jednak już nie obowiązywał. Nad schroniskiem było rozbitych około 10 namiotów. Biorąc pod uwagę, że zejście do poprzedniego schroniska Tete Rouse zajęłoby nam około 3-4 godzin i licząc, że następnego dnia musielibyśmy ponownie przechodzić Rolling Stonesów, oczywiście doszliśmy do jednego wniosku – będziemy spali pod namiotem (pod schroniskiem Don de Gouter 3817 m.n.p.m.). Tego też dnia delektowaliśmy się wspaniałym zachodem słońca. Wspaniałe uczucie gdy „stoi się” ponad chmurami. Niebo mieni się kolorami czerwieni. To trzeba zobaczyć, przeżyć.

Następnego dnia wyruszyliśmy z zamiarem wejścia na szczyt. Nie minęło też dużo czasu, gdy postanowiliśmy się rozdzielić na dwa zespoły dwuosobowe. I tak też już pozostało do końca. Niezbędnymi rzeczami jak się okazało, które należało mieć ze sobą, były także okulary przeciwsłoneczne i kominiarka. Na szczycie bowiem mocno dmuchało, a padające promienie słoneczne strasznie ślepiły. Pogoda tego dnia była wymarzona. Spokojnie podchodziliśmy w górę, co jakiś czas odpoczywając. Na tej bowiem wysokości człowiek męczy się dużo szybciej. Krok po kroku, jedno, drugie wzniesienie i jest! 9 lipiec 2008 roku godz. 10.00 Mont Blanc!! Udało się! Radość, że jest się na najwyższym szczycie Europy! Prócz silnego wiatru, którego chyba nie odczuwaliśmy, piękne widoki wokoło. Seria zdjęć!

Na szczycie spędziliśmy jakieś pół godziny. Ostatnie spojrzenie i ..powrót… Ja z Krzyśkiem weszliśmy o godzinie 10.00, Piotr z Adamem około 12.00.

Ktoś się zapyta o aklimatyzację i chorobę wysokościową. Ja na szczęście prócz bólu głowy rankiem nie odczuwałem wyraźnego osłabienia. Różnie natomiast ludzie reagowali (wymioty, biegunka, kurza ślepota). Wszystko zależy od organizmu. Nie ma na to jakiejś recepty.

Schodząc ze szczytu doszliśmy do schronu Vallot (4362 m.n.p.m.), gdzie zresztą wcześniej zostawiłem swój plecak. Z Krzyśkiem poczekaliśmy na Piotrka i Adama. Tam zadecydowaliśmy, że przenocujemy z Piotrkiem. Krzysiek i Adam zeszli do schroniska Gouter. Noclegu w tym schronie niestety nie będę wspominał zbyt dobrze m.in. za sprawą paru nieodpowiedzialnych ludzi, którzy tam też z nami nocowali, ale nie będę się tutaj rozwodził na ten temat. W nocy około 2-3 zadecydowaliśmy z Piotrem, że schodzimy do Goutera. Tego dnia (czwartek 10 lipca) Alpy żegnały nas wspaniałym wschodem słońca. W promieniach już do końca dnia schodziliśmy do kolejki, co chwile przystawając i podziwiając widoki. Nie lada atrakcją jest 1,5 godzinny zjazd tramwajem w dół do La Fayet. Tym razem widoki nam dopisały. Gdy już doszliśmy do samochodu, wypiliśmy każdy dużą ilość wody. Smakowała jak wino. Bardzo wszystkim chciało się pić. Następnie pojechaliśmy do miejsca, gdzie wcześniej biwakowaliśmy (Le Husches).

Podsumowując „mieliśmy szczęscie”. Trafiliśmy bowiem na rewelacyjną pogodę. Trzeba też przyznać „Góra była dla nas łaskawa”. Za co byliśmy i jesteśmy wdzięczni. Mont Blanc przy ładnej pogodzie, odpowiedniej kondycji i wyposażeniu jest szczytem na który da się wejść. Nie mniej jednak każdy kto idzie w góry powinien pamiętać o tym, że do „gór trzeba mieć  też szacunek i czuć duży respekt”.

Patryk Zabrzewski, fot. autora ©

Bądź na bieżąco z nowymi wiadomościami. Obserwuj portal naszraciborz.pl w Google News.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Tagi:

Komentarze (0)

Komentarze zostały zablokowane.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Partnerzy portalu

Dentica 24
ostrog.net
Szpital Rejonowy w Raciborzu
Spółdzielnia Mieszkaniowa
Ochrona Partner Security
Powiatowy Informator Seniora
PWSZ w Raciborzu
Zajazd Biskupi
Kampka
Nasz Racibórz - Nasza ekologia
Materiały RTK
Fototapeta.shop sklep z tapetami i fototapetami na zamówienie
Reklama
Reklama

Najnowsze wydania gazety

Nasz Racibórz 19.04.2024
19 kwietnia 202421:56

Nasz Racibórz 19.04.2024

Nasz Racibórz 12.04.2024
12 kwietnia 202415:22

Nasz Racibórz 12.04.2024

Nasz Racibórz 05.04.2024
7 kwietnia 202412:45

Nasz Racibórz 05.04.2024

Nasz Racibórz 29.03.2024
29 marca 202415:21

Nasz Racibórz 29.03.2024

Zobacz wszystkie
© 2024 Studio Margomedia Sp. z o.o.